4/22/2008

Bereza, polski obóz koncentracyjny

http://www.gazetawyborcza.pl/1,76842,5134208.html
Bereza, polski obóz koncentracyjny
prof. Andrzej Garlicki*2008-04-19
Więźniowie czyścili ustępy małą szmatką, a w praktyce gołymi rękami. Przed posiłkiem nie pozwalano umyć rąk ubrudzonych kałem. Gdy jeden z więźniów zwrócił się z taką prośbą, usłyszał: "Ty kurwo inteligencka, możesz obiad z gównem jeść". Obóz w Berezie Kartuskiej opisuje znany historyk

15 czerwca 1934 r. działacz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów zabija w Warszawie ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego.

Mieczysław Lepecki [adiutant Piłsudskiego] wspomina, że Piłsudski był wstrząśnięty zamachem. Gdy przyjechał ze szpitala gen. Składkowski z wiadomością o zgonie ministra, nie przyjął go.

Przyjął natomiast premiera Leona Kozłowskiego, który, jak zapisał Lepecki, na konferencji przedstawił "pewien projekt i uzyskawszy nań zgodę, zaczął go od dnia następnego realizować". Kiedy późnym wieczorem Lepecki wszedł do pokoju Piłsudskiego, usłyszał: "Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem".

Na wzór Dachau

Czerezwyczajka, na którą Piłsudski się zgodził, to utworzenie miejsc "odosobnienia nieprzeznaczonych dla osób skazanych lub aresztowanych z powodu przestępstw". Kierowane tam miały być osoby, "których działalność lub postępowanie daje podstawę do przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, spokoju lub porządku publicznego". Wystarczało więc tylko przypuszczenie.

Koncepcja utworzenia "miejsc odosobnienia", czyli - używając niemieckiej nomenklatury - obozów koncentracyjnych, musiała być od pewnego czasu przygotowywana w jakichś kręgach obozu sanacyjnego. Żadnych jednak szczegółów nie znamy.

Przykład obozów w hitlerowskich Niemczech (Oranienburg i Dachau powstały już w marcu 1933 r.) był kuszący. Należy pamiętać, że wówczas celem tych obozów nie była eksterminacja. Chodziło o złamanie więźniów i zniechęcenie ich raz na zawsze do jakiegokolwiek oporu - a potem mogli wyjść na wolność.

Dwa dni po zabójstwie Pierackiego ukazało się "Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 17 czerwca 1934 r. w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu". Art. 1. określał, kto może być kierowany do miejsc odosobnienia. Art. 2. zacytujemy w całości: "1. Zarządzenie co do przytrzymania i skierowania osoby przytrzymanej do miejsca odosobnienia wydają władze administracji ogólnej. 2. Postanowienie o przymusowym odosobnieniu wydaje sędzia śledczy na wniosek władzy, która zarządziła przytrzymanie; uzasadniony wniosek tej władzy jest wystarczającą podstawą do wydania postanowienia. 3. Odpis postanowienia będzie doręczony osobie przytrzymanej w ciągu 48 godzin od chwili jej przytrzymania".

Art. 4. określał czas odosobnienia na trzy miesiące z możliwością przedłużenia na dalsze trzy miesiące. Dopuszczał też zatrudnianie wyznaczoną pracą.

Rozporządzenie stwarzało możliwość utworzenia wielu miejsc odosobnienia. Utworzono jedno, w Berezie Kartuskiej w województwie poleskim. Wojewodą był pułkownik Wacław Kostek-Biernacki, komendant twierdzy brzeskiej z czasów uwięzienia działaczy opozycji [w 1930 r.].

W Berezie nie wolno było używać określenia "więzień". Było się aresztowanym, pozbawionym części praw, które mieli więźniowie. Normalnie w stosunku do aresztowanych prowadzi się śledztwa. W stosunku do osadzanych w Berezie nie prowadzono żadnych śledztw.

Bereza Kartuska miała jeden cel - złamać psychicznie osadzonych tak, aby już nigdy nie sprzeciwiali się władzom państwowym. Zakładano, że wystarczą na to trzy miesiące, ale wobec opornych można było przedłużać pobyt. Fizyczne znęcanie się poprzez bicie stosowano w Brześciu w nielicznych przypadkach - w Berezie Kartuskiej stało się ono codziennością.

Pierwszymi osadzonym byli działacze ONR. W nocy 6/7 lipca przywieziono do Berezy Zygmunta Dziarmagę, Władysława Chackiewicza, Jana Jodzewicza, Edwarda Kemnitza, Bolesława Piaseckiego, Mieczysława Prószyńskiego, Henryka Rossmana, Włodzimierza Sznarbachowskiego i Bolesława Świderskiego.

Tortura gimnastyki

Raport przygotowany dla komisji Winiarskiego przedstawia różne elementy życia osadzonych w Berezie [prof. Bohdan Winiarski od maja 1940 r. kierował biurem utworzonej przez rząd na uchodźstwie "komisji powołanej w związku z wynikami kampanii wojennej 1939 r."; komisja zajmowała się przypadkami łamania praw człowieka przez rządy sanacji].

Przybywający po wstępnych formalnościach, w czasie których obrzucano ich wyzwiskami, kierowani byli na trzy dni do izby przejściowej będącej swoistą kwarantanną. W raporcie czytamy:

"Izba ta była pusta, bez jakiegokolwiek umeblowania, okna były zabite do połowy dyktą, górne zaś były otwarte, podłoga betonowa. Temperatura wskutek nieopalania w zimie była stale poniżej zera. Przez cały dzień więźniowie musieli stać zwróceni twarzami do ściany. Na noc kładli się na gołą podłogę, bez nakrycia. Co pół godziny policjant alarmował śpiących więźniów, kazał im wstawać, ustawiać się pod ścianą w szeregu, odliczać, biegać, skakać, padać, siadać itp., po czym znowu więźniowie kładli się do snu po to, by w następnej półgodzinie powtórzyła się ta sama udręka. Jakiekolwiek uchybienie w postawie, które dowolnie oceniał policjant, powodowało natychmiastowe bicie pałką. Zresztą w izbie tej bito więźniów stale bez jakiegokolwiek powodu oraz masakrowano ich do krwi".

Z licznych relacji osób więzionych wynika, że najbardziej uciążliwa była tzw. gimnastyka oraz prace fizyczne. Gimnastykę prowadzili policjanci lub "instruktorzy" rekrutujący się z więźniów kryminalnych. Chcąc się zasłużyć, byli często okrutniejsi niż policjanci.

Stefan Łochtin, działacz Stronnictwa Narodowego przebywający w Berezie od lutego do marca 1938 r., zeznał przed komisją Winiarskiego, że gimnastyka była jednym z największych udręczeń zarówno ze względu na długotrwałość (siedem godzin dla tych, których nie kierowano do pracy i brak przerw), jak i prowadzenie jej „systemem karnych ćwiczeń wojskowych, stosując ciągle komendy »padnij «, »czołgaj się «, urządzając całe godziny biegów itd. Widać było, że celem tych ćwiczeń było osiągnięcie największego zmęczenia więźnia. Dla przykładu podaję, że jeden z komendantów, młody policjant Idzikowski, specjalnie dokuczał aresztowanym ciągłym ćwiczeniem przysiadów na cztery tempa (przy jednoczesnym trzymaniu rąk w bok). Trwało to bardzo długo (do 200 przysiadów w jednej turze). Lubił również zatrzymywać całą grupę w pozycji »półprzysiad z wyrzutem rąk w bok «, po czym przez kilkanaście minut chodził wzdłuż kolumny ćwiczebnej i sprawdzał postawę każdego... Do gatunku równie męczących ćwiczeń należał marsz »kaczym chodem « (w półprzysiadzie, ręce wyrzucone w górę). Pewnego dnia tenże sam Idzikowski prowadził kolumnę ćwiczebną ( »kaczym chodem - równy krok - równanie i krycie w czwórkach «) dwa razy dookoła bloku koszarowego, na ogólnej przestrzeni ok. 500 m.
Spośród »ćwiczących « wybierano specjalną grupę, tzw. ironicznie »podchorążówkę «. Kierowano do niej opornych (tj. tych, których policjanci uznali za opornych) i nowo przybyłych. Grupa ta ćwiczyła albo na sali służącej w lecie za pracownię betoniarską (każde poruszenie tam podnosiło z podłogi tumany betonowego kurzu leżącego grubą warstwą do 5 cm i powodowało duże trudności w oddychaniu) lub za rogiem bloku mieszkalnego, w miejscu, gdzie z ustępów wypływała uryna ludzka, rozlewając się w wielkie kałuże. W dniach odwilży ćwiczono tu z dużym upodobaniem ćwiczenia czołgania się. Ponieważ większość aresztowanych nosiła własne ubrania, ulegały one całkowitemu zniszczeniu, ohydnie śmierdziały, powodując wzrost uczucia obrzydliwości. W betoniarni ćwiczono zaś przeważnie »padnij «, a następnie biegi w tumanach pyłu. Policjanci kierowali tym ćwiczeniem, wydając komendy zza okna z podwórza”.

Toaleta na komendę

Do prac należało czyszczenie ustępów dokonywane małą szmatką, a więc w praktyce gołymi rękami. Przed posiłkiem nie pozwalano umyć rąk ubrudzonych kałem. Gdy jeden z więźniów zwrócił się z taką prośbą, usłyszał: "Ty kurwo inteligencka, możesz obiad z gównem jeść".

Za najbardziej uciążliwą pracę uznawano pompowanie wody, które odbywało się przy użyciu kieratu. Orczyki były tak przymocowane, że więźniowie musieli pracować w głębokim pochyleniu. Kazano wykonywać również prace całkowicie bezsensowne jak kopanie i zasypywanie rowów, przenoszenie ciężkich kamieni z miejsca na miejsce.

Więźniowie musieli poruszać się biegiem. Nie wolno im było ze sobą rozmawiać. Policjanci zwracali się do nich per „skurwysynu”, „kurwa mać”, „świńskie ścierwo”. Nie wolno było podobnie jak w Brześciu palić.

W nocy przeprowadzano rewizje. Jak zeznał Stefan Niezgoda, policjant skierowany do służby w Berezie: "Przed zarządzeniem rewizji wszyscy więźniowie musieli się rozebrać do naga i przejść przez korytarz biegiem do jednej z sal. Przejście to było dla uwięzionych katuszą, gdyż gonili oni wśród kurzu, a stojący na korytarzu policjanci bili ich pałkami".

Stanisław Cat-Mackiewicz, zesłany do Berezy wiosną 1939 r., stwierdził przed komisją Winiarskiego, że torturą było nawet wypróżnianie się: „wolno było tę czynność fizjologiczną załatwić tylko raz na dobę, rano - 20 ludzi stawało w pokoju z betonową podłogą i na komendę »raz, dwa, trzy, trzy i pół, cztery « każdy z nich miał obowiązek rozpiąć się, załatwić się i zapiąć się, co było oczywiście czasem niewystarczającym absolutnie, tym bardziej, że... całość komendy nie mogła wynosić więcej czasu niż półtora sekundy najwyżej. Wobec czego ludzie stale chodzili z niewypróżnionymi żołądkami, co zwłaszcza było dolegliwe przy owej gimnastyce polegającej na kilkugodzinnym kaczym chodzie”.

Jest miejsce dla pana w Berezie

Obóz w Berezie podlegał wojewodzie Kostkowi-Biernackiemu. Każda jego inspekcja powodowała zaostrzenie regulaminu.

Pobudka była o 4 rano, pół godziny później śniadanie (niesłodzona kawa zbożowa lub żur i 400 gramów czarnego chleba na cały dzień). O 6.30 rozpoczynały się zajęcia (praca lub gimnastyka), które trwały do 11. Obiad był w południe i składał się z gorącego płynu bez tłuszczu nazywanego zupą i porcji kartofli. Do kolacji kontynuowano zajęcia. Kolacja była o 17 i składała się z niesłodzonej kawy zbożowej lub żuru. Przygotowania do snu zarządzano o 18.30.

Racje żywnościowe były niewystarczające. Więźniowie Berezy pozostawali głodni, a nie zezwalano na paczki od rodzin.

Liczebność osadzonych w Berezie wahała się od 100 do ponad 600. Numery, które otrzymywali przybyli w 1939 r., zbliżały się do 3000. W 1936 r. było 369 osadzonych, w tym 342 komunistów. Za cały okres istnienia Berezy można się doliczyć 71 narodowców. Nie mamy danych dotyczących Ukraińców. Żydów wysyłano do Berezy przede wszystkim za nadużycia finansowe, niepłacenie podatków. W ostatnim okresie wysyłano tam też Niemców.

Do Berezy trafiali ci, których z braku dowodów winy nie można było postawić przed sądem. Groźba wysłania do Berezy była też formą wymuszania zachowań korzystnych dla władz. Cat-Mackiewicz wspominał, że kilkakrotnie grożono mu Berezą - m.in. za artykuły w polemizujące z ideą Funduszu Obrony Narodowej. Mackiewicz uważał, że zbieranie od obywateli datków na uzbrojenie armii ośmiesza państwo. Wówczas wezwał go wojewoda i oświadczył: "Pan premier Składkowski polecił mnie kłaniać się panu redaktorowi i oświadczyć, że jeżeli pan nie przestanie czepiać się wojska i FON, to jest miejsce dla pana w Berezie Kartuskiej".

Jerzy Giedroyc wspominał, że gdy w redagowanym przez niego "Buncie Młodych" ukazał się artykuł Aleksandra Bocheńskiego "Kirow a Pieracki", premier Zyndram-Kościałkowski postanowił wysłać go do Berezy. Giedroycia uratował minister Juliusz Poniatowski, u którego pracował i który oświadczył, że poda się do dymisji, jeśli premier zrealizuje swój zamiar.

W Brześciu strażnikami byli żandarmi wojskowi i oficerowie WP. Wywołało to złe wrażenie w wojsku. W Berezie byli już tylko policjanci. Protestował przeciwko temu, bezskutecznie, komendant główny policji gen. Kordian Zamorski. Uważał, że służba w Berezie deprawuje młodych policjantów.

Wystarczało, że istniała

2 lipca 1934 r. odbyła się konferencja, w której wzięli udział Leon Kozłowski, Józef Beck, Walery Sławek, Aleksander Prystor i Kazimierz Świtalski. Bez żadnej przesady można określić ich jako najbardziej wpływowych ludzi w otoczeniu Piłsudskiego. Świtalski zanotował:

"Stałem na stanowisku, że zjawisko zabójstwa Pierackiego jest zjawiskiem nienowym, gdyż to samo mieliśmy przy zabójstwie Hołówki [Tedeusz Hołówko, wiceprezes Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, został zastrzelony w 1931 r. przez działaczy OUN] i przy zamachu na Komendanta we Lwowie robionym przez Fedaka [w 1921 r.] i nie widzę, by w nastrojach opozycyjnych społeczeństwa polskiego mogła się zjawić chęć jakiejś czynniejszej akcji przeciw rządowi. Wobec tego istnienie obozów izolacyjnych nie jest rzeczą niezbędną, a wpakowanie do nich kilkudziesięciu zapamiętałych endeków najprawdopodobniej nie potrafi ich w ciągu 5-6 miesięcy złamać, a tylko bardziej ich może pod względem charakteru wzmocnić. Dla Ukraińców podejrzanych o należenie do Ukraińskiej Organizacji Wojskowej obozy absolutnie się już nie nadają, gdyż one tylko dadzą sposobność tym ludziom do zorganizowania się tajnego. Pozostaje więc tylko jeden środek użycia obozów polegający na tym, że przy jakiejś bardzo ostrej demonstracji antyrządowej, w której sprawcy bezpośredni byliby trudni do wyśledzenia, należy środowisko, z którego wyszła demonstracja, wsadzić do obozu izolacyjnego. Używać jednak tego środka w ogóle należy bardzo ostrożnie. Na ogół wziąwszy, z moją opinią zgadzano się".

Co nie przeszkodziło, że obóz w Berezie Kartuskiej istniał do końca II RP. Okazał się bowiem wygodnym narzędziem sprawowania władzy. Przyznał to, już na emigracji, premier Składkowski, stwierdzając: "Bereza była niepopularnym i przykrym, lecz pożytecznym narzędziem ochrony całości i spoistości państwa w wypadkach, gdy władze sądowe nie mogły wkraczać dla braku możności ujawniania dowodów winy ze względu na tajne popieranie winowajcy przez Niemców lub Sowiety. Unikaliśmy w ten sposób mnóstwa procesów politycznych, które nie pomagały, a raczej szkodziłyby Polsce".

Motyw użyteczności Berezy w zwalczaniu obcych agentur pojawia się dopiero po klęsce wrześniowej. W wywodzie Składkowskiego odczytać wszakże można podstawową przyczynę utrzymania Berezy. Pozwalała ona, bez wikłania się w procedury sądowe, pacyfikować przeciwników politycznych. Z tym, że niekoniecznie trzeba ich było wysyłać do Berezy. Wystarczało, że istniała.


*Andrzej Garlicki - ur. 1935, historyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracownik tygodnika "Polityka". Autor kilkunastu książek, m.in. monografii "Józef Piłsudski" (1988) oraz "Karuzela. Rzecz o Okrągłym Stole" (2003)

*** Fragment książki Andrzeja Garlickiego "Piękne lata trzydzieste", która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka