1/25/2006

Niech Europa nie
zapomni o Białorusi
Rozmawiał Wacław Radziwinowicz 25-01-2006 , ostatnia aktualizacja 24-01-2006 16:21Po wyborach będziemy pewnie musieli zejść do podziemia. Ale będziemy działać, a Europa nie powinna o nas zapominać - mówi Aleksander Milinkiewicz, kandydat demokratycznej opozycji na prezydenta Białorusi, który dziś będzie w Warszawie

Wacław Radziwinowicz: Jest bardzo wcześnie, dopiero świta, a pan już wyrusza w drogę. Dokąd? Do kogo?

Aleksander Milinkiewicz: Teraz, kiedy do wyborów prezydenckich na Białorusi zostały tylko dwa miesiące, staram się codziennie odwiedzić co najmniej dwa miasta, spotkać się z wyborcami. Dziś planuję pojechać do Smorgoni i Oszmian, czekają tam na mnie drobni kupcy handlujący na rynkach.

Jest zimno, 20 stopni mrozu, ale ludzie czekają. Chcą się spotkać z kandydatem opozycji na prezydenta, porozmawiać o tym, że reżim ich gnębi, próbuje ich pozbawić źródła utrzymania. Pojadę też do kościołów, do cerkwi, do protestantów. Mam nadzieję, że wieczorem po powrocie do Grodna spotkam się jeszcze ze studentami pod uniwersytetem.

Pod, a nie na uczelni?

- Na uczelnie mnie nie wpuszczają, do szkół i fabryk też. Zorganizować spotkanie wyborcze w placówce oświatowej czy w fabryce można tylko za zgodą miejscowej administracji. A biurokraci zawsze odpowiadają nam, że nie mogą jej wydać, bo zakłócimy rytm produkcji albo proces edukacji. W Żodzinie jest chłopczyk, który chciał się uczyć nie po rosyjsku, ale po białorusku. Uparł się, rodzice się uparli i władze w końcu zorganizowały dla niego jednoosobową klasę z wykładowym białoruskim. Chciałem się z nim spotkać w szkole, podarować podręczniki. Dzień wcześniej do dyrektora szkoły przyjechali z Mińska i zagrozili mu, że jeśli opozycja wejdzie do szkoły, on natychmiast straci posadę. Skończyło się na tym, że spotkaliśmy się z chłopakiem przed szkołą. Pozostali uczniowie dosłownie przykleili się do szyb w klasach, uśmiechali się do nas, machali. Śmieszne to i smutne zarazem.

Skąd ma pan pieniądze na kampanię?

- Prawo białoruskie stanowi, że na kampanię wyborczą mogę wydać tylko fundusze, które na ten cel oficjalnie przydzieli mi państwo. To się nazywa "równe szanse dla każdego kandydata". A suma przydzielana przez państwo nie wystarczy nawet na druk portretów kandydata.

Nie może pan zbierać pieniędzy od swoich zwolenników?

- Nie, nie wolno mi. Na Białorusi nie można też liczyć na wsparcie ze strony biznesu. Przedsiębiorca, który ośmieliłby się przekazać pieniądze opozycyjnemu politykowi, może być pewien, że bardzo szybko zaczną go nękać służby podatkowe, wpadnie w poważne tarapaty.

A na wsparcie jakich mediów może pan liczyć?

- To też bardzo skromny arsenał. Na Białorusi są jeszcze trzy gazety ogólnokrajowe, które ośmielają się coś ciepłego o mnie napisać. To "Białoruska Gazeta", którą władze niedawno zmusiły do zmiany nazwy na "Biełgazeta", "Białoruski Rynek" oraz mińska edycja rosyjskiej "Komsomolskiej Prawdy". Dwie pierwsze mają nakład około 6 tys. egzemplarzy, "Komsomołka" na co dzień ma 100 tys., a w piątki - 300 tys.

I mógłby pan za jej pośrednictwem zwrócić się do wyborców na przykład z apelem?

- Tego nie jestem pewny. Przed wyborami spróbuję to zrobić, ale obawiam się, że redaktorzy mogą się przestraszyć i odmówić.

Nie wymienił pan "Narodnej Woli", najbardziej znanej opozycyjnej gazety białoruskiej.

- Bo ona nie jest już ani sprzedawana w kioskach, ani kolportowana przez pocztę. Jest drukowana w rosyjskim Smoleńsku. Wychodzi, ale rozdajemy ją jak ulotki. Mogę jeszcze liczyć na 18 małych lokalnych gazet. O ile oczywiście do wyborów nie zostaną one zlikwidowane, na co się zanosi. Przed poprzednimi wyborami prezydenckimi w 2001 r. mieliśmy ponad 300 małych podziemnych gazetek. Wy, Polacy, jeszcze pamiętacie, co to takiego, bo takie gazetki były u was w czasie stanu wojennego. My próbujemy je teraz odtworzyć. Ale brakuje papieru, farby drukarskiej.

A media elektroniczne?

- Kiedy byłem niedawno we Francji, telewizja Euronews nagrała i nadała pięciominutowy wywiad ze mną. Może przed wyborami to powtórzą. Byłoby dobrze, bo ta telewizja dociera do 25 proc. Białorusinów. Wykorzystujemy też internet, do którego ma dostęp jedna trzecia mieszkańców kraju. Jak pan widzi, arsenał, którym dysponuję, jest bardzo skromny. W warunkach blokady informacyjnej, bezwzględnej presji ze strony władz nam opozycjonistom zostało tylko jedno - pukać od drzwi do drzwi, od serca do serca. Przychodzić do ludzi, mówić im: - Jesteśmy. Jest nadzieja na zmiany. I okazuje się, ze wielu ludzi czeka na nas, potrzebuje nadziei.

Starający się o trzecią kadencję prezydent Aleksander Łukaszenko ma nad panem miażdżącą przewagę. Ma gazety o półmilionowym nakładzie, nie znika z ekranów TV. Jego wizyty w fabrykach niczego nie zakłócają. Pracuje na niego aparat administracyjny, aparat represji. A na dodatek to on ustala reguły gry. Może w każdej chwili kazać skreślić pana z listy kandydatów. Już otrzymał pan ostrzeżenie, że prowadzi pan agitację niezgodnie z prawem. Czy startowanie w takich warunkach ma w ogóle sens?

- Tak, ma, i to ogromny. Ale, powiedzmy sobie jasno, naszym celem nie jest zwycięstwo wyborcze. Bo tak naprawdę wyborów u nas nie ma i dopóki istnieje ten reżim, nie będzie ich. Nikt po wyborach nie będzie nawet liczyć głosów. Bez względu na to, jaki będzie wynik, władza ogłosi swoje - jak to określa Łukaszenko - "eleganckie" zwycięstwo. Ale nie możemy nie stanąć do walki. Tylko w czasie kampanii wyborczej możemy prowadzić agitację, chodzić do ludzi, spotykać się z nimi. Mówić im, że za nami prawo. Przekonywać, że jest nadzieja, że zmiany są możliwe. Gdybyśmy próbowali to robić w innym czasie, od razu znaleźlibyśmy się w więzieniach. A nasza praca nie idzie na marne. Kiedy na początku października na mińskim kongresie sił opozycyjnych zostałem wybrany ich kandydatem na prezydenta, według sondaży mogłem liczyć na poparcie 1,5 proc. wyborców. Dziś sondaże mówią, że popiera mnie 24 proc. Białorusinów.

Jeżeli nie wygrana w wyborach, to co jest dziś celem opozycji?

- Sytuacja na Białorusi jest dziś podobna do tej, którą w Polsce mieliście na początku lat 80. Wtedy też był u was reżim, nie było wyborów. Ale opozycji udało się zjednoczyć wokół "Solidarności". Władza odpowiedziała represjami, wprowadzeniem stanu wojennego i to był początek jej końca. Ja myślę nie tyle o 19 marca, dniu wyborów, ile o tym, co stanie się następnego dnia.

Więc masowe protesty, miński Majdan. Ilu ludzi wyjdzie na ulice? Pewnie, jak zwykle u was, nie więcej niż kilka tysięcy. I policja rozpędzi je bez trudu.

- Zobaczymy, ilu ludzi wyjdzie bronić swojej godności, prawa wyboru. Nigdy jeszcze cała opozycja nie była tak zjednoczona jak dziś. Demonstracje, akcje protestu organizowały u nas dotąd pojedyncze partie. Teraz wszystkie najważniejsze ugrupowania idą wspólnym frontem.

Zjednoczyliście się, ale nie do końca. Jako opozycjoniści w wyborach wystąpią też Zianon Paźniak, założyciel Białoruskiego Frontu Narodowego, kandydat na prezydenta w 1994 i 1999 r., oraz Aleksander Kazulin, były rektor Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego?

- To nie jest jeszcze przesądzone. Kiedy skończy się akcja zbierania podpisów z poparciem dla kandydatów, będziemy rozmawiać o tym, żeby kandydat opozyji był tylko jeden.

Poza Łukaszenką ma pan jeszcze jednego trudnego przeciwnika. Myślę o przywiązaniu ludzi, przede wszystkim starszych, mieszkających na wsi do starych, sowieckich wartości. Dla tych ludzi Łukaszenko jest gwarantem stabilizacji porządku kołchozowego, do jakiego przywykli, bez jakiego nie wyobrażają sobie życia. Takich ludzi jest na Białorusi bardzo wielu.

- Nie tak wielu, jak to przedstawia nasza propaganda. Mieszkańcy wsi to dziś 28 proc. obywateli Białorusi. Bardzo wielu z nich rzeczywiście święcie wierzy w to, co mówi im Łukaszenko i telewizja. Przyznam się, że my w tych środowiskach kołchozowych pracujemy niewiele, bo i zdziałalibyśmy tam mało. Wszędzie, nawet w warunkach rozwiniętej demokracji, kandydat prowadzi kampanię przede wszystkim w tych miejscach, gdzie może zdobyć największe poparcie. My koncentrujemy się na miastach i małych miasteczkach. Tam ludzie najbardziej pragną zmian. Chcą, żeby skończyła się bieda, brak perspektyw, beznadzieja, które dokuczają przede wszystkim młodym.

Jak mocno ludzie z aparatu państwowego są gotowi trwać przy Łukaszence, gdyby wpadł on w tarapaty?

- Na pewno nie można liczyć na to, że biurokraci są gotowi czy zdolni do otwartego buntu przeciw reżimowi. Ale oni też są bardzo sfrustrowani. Wiedzą, że nasza gospodarka pogrąża się w marazmie. Propaganda chwali się tym, że Białoruś ma imponujący produkt narodowy, ludzie z administracji wiedzą jednak, że nie ma popytu na to, co produkują nasze fabryki. Wiedzą, że bez reform rynkowych sytuacja będzie się tylko pogarszać. Wiedzą, że poziom inwestycji na Białorusi jest najniższy na całym obszarze byłego ZSRR.

Wielu pracowników administracji ma dosyć chamstwa władzy. U nas jest tak, że prezydent publicznie i nie przebierając w słowach beszta swoich ministrów, ci odgrywają się na swoich podwładnych, tamci - na swoich. W tych warunkach człowiekowi, który dba o swoją godność , żyć i pracować jest bardzo trudno. Sporo ludzi z administracji kontaktuje się z nami, przekazuje informacje. Oni też czekają na zmiany.

Wkrótce z Polski ma zacząć nadawać na Białoruś niezależne radio. Jak Pan myśli, co ono powinno przekazywać pańskim rodakom?

- Tam powinni pracować ludzie, którzy dobrze znają argumenty propagandy białoruskiej. Ludzie u nas w ogóle nie wiedzą, jak się naprawdę żyje na Litwie, w Polsce.

Niedawno oficjalna białoruska gazeta "Respublika" napisała, że Polak jest szczęśliwy, kiedy zarabia 100 dol. na miesiąc.

- Właśnie. Nasza propaganda powtarza, że na Białorusi poziom życia jest najwyższy na całym obszarze byłego ZSRR, a wszędzie wokół panuje nędza i bałagan. Rzeczywiście średnie zarobki u nas są wyższe niż w Rosji czy na Ukrainie, ale naszym ludziom trzeba powiedzieć, jaki postęp przyniosły reformy u naszych polskich czy litewskich sąsiadów. Bardzo liczę na to radio. Na to, że będzie mówić Białorusinom prawdę o otaczającym nas świecie.

W środę spotka się pan w Warszawie z polskimi politykami. Co chce im pan powiedzieć?

- Przede wszystkim to, że opozycja białoruska bardzo liczy na Polskę, na to, że wasz kraj będzie naszym adwokatem w Unii Europejskiej. Tak jak była rok temu w sprawach ukraińskich.

Chcę też powiedzieć, że po wyborach będziemy pewnie musieli zejść do podziemia. Ale będziemy działać. I Europa nie powinna o nas zapominać. A my już dzisiaj czujemy się i zapomniani, i porzuceni. A kto, jeśli nie Polacy, potrafi zrozumieć i wytłumaczyć innym, że tam, gdzie toczy się walka o wolność i godność człowieka, nie ma przypadków beznadziejnych.

59-letni Aleksander Milinkiewicz jest doktorem nauk fizyko-matematycznych. Z zainteresowania historyk. To on odkrył miejsce pochówku ostatniego króla Rzeczypospolitej Stanisława Augusta Poniatowskiego. Znany działacz niezależnych białoruskich organizacji obywatelskich. Na początku października na zjeździe ugrupowań demokratycznych w Mińsku został kandydatem opozycji w wyborach prezydenckich.